Thursday 26 July 2012

Kilka Godzin z Życia Człowieka

KILKA GODZIN
Z ŻYCIA CZŁOWIEKA






                           
Pośród bezsennej nocy
Między blaskami ciemności
Wdrapujemy się na
Nieznane nam kształty
Uśpionych uczuć i rozterek
Próbując odnaleźć samych siebie
Myśli budują złudne obrazy
Prawdy?
Broniące nas przed realnym światem
A przypadkowe gwiazdy
Bladą poświatą przysiadają
Na piersiach i drżą z zimna
Rozświetlając chłód śpiącego ciała
Nieśmiała ręka pozbawiona
Daru snu
Przesuwa cicho palce po biodrach
I ginie w miękkości wilgotnej nocy

Chcę odnaleźć usta
O barwie miłości

Jeszcze jeden
Niespełniony sen
Zbudzi nas bolesnym
Pragnieniem


                    **


Poza ciszą nocy
Jest świt
Zupełnie nieznany
Gdzie słońce rozpina
Nasze ciała na strunach światła
A krople rosy
Nadają nam znak czystości

Poza sennym morzem
Welwetowych traw
Jest woda
Przez którą będziemy musieli  przepłynąć
Na łódkach
Skleconych z szarych dni… marzeń i żalu
By znaleźć za magiczną linią horyzontu
Port co czeka na nas
Bez wody  przystani
I miejsca na spoczynek
Jeszcze jeden paradoks naszego
Życia…snu
W którym sens realnych rzeczy
Otworzył drogę do zagubienia

Kto z nas potrafi to przetrwać
I ochronić odrobinę siebie
Zanim wyschnie ostatnia
Kropla nocy


                    **


Świt otworzył się cichym łonem
W bezradnym oczekiwaniu
Na dar naszej rozbudzonej
Miłości
Nie zwracając uwagi na to
Czy jesteśmy szczęśliwi
Czas chłodnymi palcami
Pieści nasze ciało
I rozbiera je z ostatnich snów
Zagubieni w  porannej zorzy
Nie czekamy
Na nadchodzący dzień
Opadamy na dno duszy
Jak pusta skorupa
I przedwcześnie pozbawieni szczęścia
Udajemy że nic się nie stało

Biegamy bezradnie w piżamach
Jak dzieci  wokół zaczarowanej kuli
Miłości
Wiszącej  gdzieś ponad nami
Magiczna latarnia
Do której zgubiliśmy
Po raz który drogę


                    **


Wschód słońca
Podniósł cię wyżej
Niż śpiew skowronka
Czarne łabędzie
Rozpoczęły nowy dzień
W zakolu rzeki śniadaniem
A na trawie kołysze się senny żuk
Przymykasz oczy
I czujesz rozbudzony świat

Czy to prawda że przypadkowa tęcza
Ostatniego snu
Ma taki sam smak jak poranna chwila?
?
Smutkiem twarzy
Gonisz ciągle senne marzenia
Utkane na kołowrotku nocy
Wiart porwał ich delikatną nić
Zamotał na twoich rękach
I uniósł  cię wyżej
Niż skowronka śpiew


                    **


Jaka pajęczyna słów
Złapie śpiew ptaka
Co jeszcze nie zdążył pod niebem
Otrzepać z piór okruchów nocy

Na fali rozbudzonej ciszy
Czas podsuwa nam szansę
Przetrwania
A ty…
Jeszcze śpisz
Rozkosznie poznając
Dwa światy
Gdzie sens bijącego serca
Staje się nową rzeczywistością
Trudną do pokonania
Potem…
Potem brak ci słów
Aby określić rozterkę ból lub niesmak
Ostatniego snu który doganiasz
Za wszelką cenę
I błądząc w chłodnej mgle
Nie zauważasz jak powoli zaczynasz gubić
Świeżo zebrane
Drogocenne okruchy dni


                    **


Jesteś ty jestem ja
I ta ziemia co pachnie trawą
Zaklętą w poświacie rosy
A pod niebem ptak
Usiłuje rozbudzić
Całą okolicę

Na drobnych źdźbłach
Spójrz
Kołyszą sie senne uczucia
Poranny kryształ nieba układa w nich
Diamenty barw
Chodź ze mną
Pofruniemy tam
Gdzie miłość nasza
Nie będzie musiała błądzić
Po nieznanych ścieżkach
Chodź …
Pofruniemy pod poranne niebo
Na skrzydłach
Które sami sobie zaczepimy
Do ramion
Nie śpij!…
Pofruń ze mną!


                    **


Świat wykąpany
W porannej rosie
Pachnący świeżością dnia
Paruje jak ciepły chleb
Upieczony z ostatnich snów
Przyciśnij go mocno do spragnionych ust
Rozłam palcami skórę
I roztapiając smak w sobie
Wsłuchaj się w poranny śpiew ptaków
Może ta chwila pozwoli na zrozumienie
Pragnienia
Zupełnie przypadkowo zgubionego
Między strzępami różowych chmur
Może uda się zrozunieć
Pierwszy raz w życiu
Ciepło ziemi
Pod bosymi stopami


                    **


Pierwsze promienie
Pozwoliły rozpalić
Ogień w świątyni ciała
Podgrzana krew
Coraz szybciej pokonuje
Magiczny krąg
Bez początku i końca

Zapatrzyłeś się w siebie
Gdzie żaden sens
Nie posiadał twojego znaku
I …
Nie zauważyłeś jak wolno
Zacząłeś wsiąkać w ziemię
Bez śladu!

Z grymasem na twarzy
Odchodzisz  jakby na chwilę
Załatwić drobną sprawę
Na rok … na wieczność
A może na jedno westchnienie dnia
Drżysz jak kropla rosy
Na wiotkiej trawie
Słońce nie zdążyło jej jeszcze wysuszyć
I czy warto było rozpalać
W sobie ten ogień


                    **


Napięta do granic szaleństwa
Skóra
Rzuca się w pogoń
Za ostatnim snem
Zaczyna pulsować rytmem słońca
Przeganiającym ostatnie nocne zmory
Kolec przypadkowo zaplątany
W trawie ostrzem rozerwał  naskórek
Na strzępy
Momentalnie chmara uczuć
Zalała okolicę stygnącym oparem
Chciałbyś krzyknąć
‘chwilo trwaj wiecznie’ …
Lecz stary truizm
Ktoś zamienił na
Zeschnięte krowie gówno
Co nawet nie śmierdzi
W takiej rzeczywistości
Czy jesteś w stanie ocalić jakąkolwiek
Wartość
Ugotowaną przez duszę
Czy warto?
Skoro zgiełk dnia
słodko kusi


                    **


Rozgrzane słońcem ciało
Oklejone lepką mgłą
Rozwieszało powoli
Pierwsze barwy dnia

Zmrużywszy oczy
Jak złodziej łapiesz je
Na rzęsach i chowasz pośpiesznie
W zakamarki oczu
Z czasem nabiorą mocy
Jak wino…
Zaślepiony coraz głośniejszą
Poranną krzątaniną
Zapomniałeś o dniu
Co odszedł do swojej pracy
Zaczynasz go gonić
Na oślep potykając się o codzienność
Stój…
Zaczekaj…
I tak od wczoraj
Od lat
Czasem masz wrażenie że
Trzymasz go w ręku
I otwierając pustą dłoń
Usiłujesz wyjaśnić cokolwiek
Zupełnie na próżno


                    **


Kiedy wiatr przepędził
Ciągle zaspane chmury
Zziębnięte ciało
Otulił ciepły blask
Białe złoto
Delikatnie przesączyło 
Przez skórę
Pokarm jeszcze jednego dnia
Śniącego o łagodności
Naszego dotyku
Spokojem wypełniło się
Rozbudzone serce
A….
W mglistym zaułku
Życie zawieszone w pajęczynie czasu
Drżało jak mała muszka
Której nieświadomy los
Wyznaczył niezbyt wyszukany
Koniec
Na samym początku dnia


                    **


Na wiotkiej trawie
Przysiadło jak motyl szczęście
I czeka na ciepło twoich palców
Przesuwasz opuszki powoli
Po paciorkach rosy
Szepcząc poranną modlitwę
Z myślą że potrafisz
Unieść je ze sobą
Jak drogocenny skarb
Tuż przy piersi
Może tylko na jedną chwilę
Zawsze to coś…
Będziesz mógł zapomnieć
O codziennym dniu
Drzemiącym pod powiekami
Ciekawie przyglądasz się
Drobinie światła
Zaklętej w kropli
Odwzajemniasz uśmiech
I … odchodzisz
Z odczuciem
Że nigdy już nie znajdziesz
Tego coś tu zostawił

Czy to było twoje szczęście
?


                    ** 


Kropla rosy
Przysiadła na ustach
I czeka na pocałunek
Świat zatopiony w jej wnętrzu
Ogląda ciekawie
Twoje odbicie
I czeka …

Obejmij go pragnieniem
Unieś na skrzydłach duszy
Jak szczęście niewiadomego dnia
W którym drżysz
Niewielką drobiną
Pragnącą ciepłego
Gestu serca
I cichego szeptu
O barwie miłości
  
        
                    ** 


Trwasz w porannym czasie
Bez możliwości opisania
Siebie samego
Jak strach na wróble
Przyozdobiony szmatami życia
Pilnujesz
Własne zbiory
Nie widząc jak ptaki wykradają ci
Chwile i godziny
Dnie i lata
Przeciekają przez palce
Złuda że na poletku
Wyrośnie coś
Co zachwyci świat
Targa cię na wszystkie strony
A gdzieś za ogrodzeniem
Codzienność ubrana
W następny dzień
Ciekawie zerka w twoim kierunku
Czasem masz nawet ochotę podejść
… zagadać
Lecz niepewność z obawą
Pośpiesznie budują
Coraz wyższe ogrodzenia
I bez twojej wiedzy
Przesuwają cię
Na środek zagona
Gdzie jak do tej pory
Wyrosły jedynie chwasty marzeń
Rozsiane wiatrem


                    **


Chwile malują na ciele
Jeszcze jeden znak
Miodowego dnia
A nad głową świergot ptaka
Opowiada niebu
Niedokończoną historię snu
I nagle wszystko
Zawirowało
Zapachem ludzi
Wonnością
Rozbudzonych ziół i kwiatów
Obraz namalowany na…
Wzór i podobieństwo
Twoje … moje… nasze…
Zapomninasz o uroku chwili
I roztapiasz się
W miękkich uczuciach
Codziennej rutyny
Na nieokreślony czas


                    **


Przymknięte oczy
Sączą powoli ciepło
Co słodkim likierem
Rozpływa się pod powiekami
Cieńką granicą
Oddzielającą ciebie od szarego dnia
Usiłujesz dojrzeć
Klarowność duszy
Lecz obraz jej został
Przypadkowo zaparowany
Gorącym  oddechem
Spragnionego uczucia
I …
Uciekł gdzieś pod błękit nieba
A ironia
Trzyma cię przy ziemi
Deszczem świetlistych łez
Pokrywającym bladą codzienność
Prostych spraw
Na które tak rzadko
Masz odrobinę czasu


                    **


Każdego dnia
Otulone puszystą kołdrą mgły
Życie kołysze się na ciepłych
Strunach słońca
A potem ubiera cię
W kaftan codzienności
Raz po raz pytając
Czy jesteś szczęśliwy

Nie bardzo zdając sobie sprawę
Z zaistniałej sytuacji
Cóż możesz odpowiedzieć

Porwany porannym pędem
Szybujesz pod chmurami
Bez skrzydeł  
Z nadzieją na jeszcze jeden
Szczęśliwy lot
Stroskanego ciała


                    **


Jest w życiu parę chwil
O kształcie smutku
Parę myśli gdzie pamięć
Zamknięta w pokoju bez okien
Pisze poematy
Pozbawione zakończenia
Ziemia zbiera rozrzucone strony
Wciska je mozolnie w pustkę
Zapomnienia
A czas odkurza ich stare obrazy
Spójrz…
Rozbłysnęliśmy
Blaskiem tęczy
Zobaczyliśmy siebie
Poprzez zasłony zbutwiałych dni
Zmurszałych słów

I nagle bez naszej wiedzy
Niepokój zaczął
Powoli rozrywać
Nas
Na drobne krople
Kryształowych łez
Łapczywie wysysanych
Przez słońce
Ale niektóre
Miały szczęście chłodem
Napoić spragnioną uczuć
Duszę


                    **


Lotem ptaka
Bezpowrotnie omijamy
Kamienie codzienności
Oblani słońcem
Pędzimy przed siebie
Szukając spokojnej wody
Dla zmęczonego ciała
W której być może znajdziemy
Nie tylko odbicie nas samych

Fala życia
Bez końca i początku
Porywa nas bielą piany
I przyozdabia głowy
Rozczochranymi perukami
Nowe przedstawienie
gdzie gramy w ogonie
Ale ... to tak tylko dla zabawy

Powoli zapominamy o sobie
Tylko czasem jakieś
Przypadkowo zagubione słowa
Zbyt szybko wypowiedziane na scenie
Zmuszają nas do histerycznego płaczu
W którym topi się bezpowrotnie
Dusza …
I wszystko  to
Czego pragnęliśmy
Przez lata
Jak niecierpliwie czekamy wtedy
Na kurtynę aby opadła jak najszybciej
Z jakimkolwiek zakończeniem


                    **


Jeżeli możesz to leć
Ku słońcu
I przynieś mi jego ciepły wiatr
Utkaj gniazdo
A ja wymoszczę je
Barwami życia
Co drzemią między nami
Może wtedy znajdziemy miejsce
Na spoczynek

 Jeżeli pragniesz
Zostań we mnie
Na wieczny czas
Wystarczy tylko
Polecieć
Raz jeden
Ku słońcu


                    **


Bosymi stopami
Chodzę po świecie
Omijając ścierniska codziennych spraw
Czas drwi ze mnie
I podsuwa bezdroża
Na których nawet kulawe psy
Nie szczerzą zębów na mój widok

Jak ślepiec potykam się
O swoje myśli
I sprawy nierozwiązane
Od wczoraj
Od dzisiaj…
Czasami przysiadam
Na przydrożnym kamieniu
I drzemię chwilę
Śniąc o barwnym pochodzie życia
Który przemyka  przez moje oczy
Spragnione łez
Śnię o chwili
Kiedy odziany w łachmany
Wyblakłych myśli i marzeń
Będę w stanie
Unieść się wyżej
Niż moja dusza



                **


Przez raj cicho biegnę na palcach
Aby nie spłoszyć ptaków
I ciszy…
Zmęczony odpoczywam
W słodyczy drzew paprociowych
Szukam ust
By złożyć delikatny pocałunek
Szalonego uczucia
Które bólem
Rozrywa mnie na strzępy
Jeżeli jesteś przy mnie
To spójrz tam…
Na szczytach skał
Wiszące ogrody
O nieznanym smaku
Kuszą upojnym blaskiem chwil
Chodź!
Przejdziemy przez ich liściaste labirynty
Cedzące światło dnia
Może po raz ostatni
Dostaniemy tam szansę
Aby odnaleźć siebie



                    **


Chciałbym zbudować zegar
Z piasku
I zacząć odmierzać dobre i złe godziny
Kołyszące się na liściach
Pobliskich drzew
Ale przecież kiedy to skończę
Czas porwie duszę
I poprowadzi ją drogą
Bez powrotu
Gdzieś za stygnący horyzont

Ktoś zakpił ze mnie
I podsuwa mi pomysł o przemijaniu
Wiatr rozsypuje ziarna sekund
I drwi z każdej zmarnowanej chwili
A ja trwam  przy nieskończonym dziele
Które nie potrafi w żaden sposób
Obronić mnie przed nadciągającą
Burzą życia


                    **


Nagle cały świat stanął
Kropelki adrenaliny
Odwróciły bieg krwi
Rozpryskując się na
Ścianach duszy
Żałosnymi śladami  śmiechu
Nad jeszcze jedną głupotą
Drwiącego z nas
Zwierciadła

Mąciciele przykleili nam
Wartość tylko im znaną
I napuszeni debatują o losie
Pamiętaj że prędzej czy później
Odejdą w zapomnienie
Nie wiedząc nawet że
Pozbawili się
Twojego oczyszczenia

Puste miejsce
Niepotrzebne nikomu
Będziesz mógł teraz wypełnić
Sensem własnego istnienia
Dla  tych którzy zechcą
Unieść w sobie jeszcze jeden dzień
Za złudy horyzont
Prawdy


                    **


Poszybowałbym jak ptak
Ponad rzeką o barwie nieba
I odnalazł pod soba
Kraj umajony miłością
Wiatr kusi ciało
Podsuwa ciepły oddech
Od lotu
Już już jestem gotów …
Łapię go pod rozpostarte ramiona
I …
Trwam w tym samym niejscu
Jak kamień
Od czasu do czasu
Wydaje mi się że uwalniam
Marzenia
I szybuję na nich razem z kroplami łez
Jakże powoli
Jak bardzo powoli
Spływających po chłodnych
Policzkach


                    **


Wiatr nadleciał z pobliskich wzgórz
Zaprosił mnie do tańca
Ptaki jak oszalałe
Pląsają na jego ramionach
I śmieją się ze mnie
Jestem jak znak bez znaczenia
Między dwoma światami
...
Gdzie zostało schowane
Miejsce dla mnie
Gdzie chwila co może dać ukojenie

Załośnie rozłożone ramiona
Zdrętwiały czekając na
Zapowiedziany lot
Którego smak zamącił umysł
Na chwilę
Tylko ptaki potrafią zrozumieć
Bezgraniczny ból
I rozpacz
Spowodowane
Brakiem skrzydeł


                    **


Welwetowy grzbiet szczytu
Pod stopami
Zaofiarował tylko jedną możliwość
Dla zmęczonych stóp
Którym było już wszystko jedno
Gdzie poniosą ciało
A droga wydawała się czekać
Na pierwszy krok

Trawy szarpane wiatrem
Jak zwykle beznamiętnie  dyskutowały
Na mój temat

Dusza zaś jak na złość
Nie zwracała uwagi
Na te drobnostki
Była gotowa
Dotrzeć na swój szczyt
Bez względu na okoliczności

Czyż nie jest to
Jeszcze jeden dowód
Na całkowity brak kontroli
Nad sobą


                    ** 


Nie ma powrotu do tych samych miejsc
Nie ma powrotu do tych samych spraw
Co jeszcze wczoraj miały sens
Kiedy słońce powróci
Nie pozostanie ślad po dniu
Co tak misternie
Wyrysował swój obraz
W naszych oczach
Znudzeni monotonią spraw
Nie mających sensownego rozwiązania
Staramy się uwolnić
Z pajęczyny codzienności
Nikomu niepotrzebnej

Zostawiamy za sobą puste kokony
Wyblakły ślad
Mizernej egzystencji
Której owoce małe i poskręcane
Nie smakują nikomu
Odchodzimy na moment
Zostawiając nas samych
Jak zwykle
Na pastwę losu
A po spotkaniu niepewności
Pośpiesznie wracamy
Na to samo miejsce
Zbierając mozolnie to
Co tak lekkomyślnie
Wrzuciliśmy do śmietnika


                    **


Nie mając zielonego pojęcia
O strukturze rzeczywistości
Siedzisz na trawie
I starasz się opisać
Sens i znaczenie
Własnej bezmyślności
Przygodny ptak zawieszony
Na złotym promieniu
Śpiewa do ciebie
I wychwala nieba

Po raz nie wiesz który
Usiłujesz zgłębić świat
Istniejący w tobie
I nawet nie zauważasz jak
Banał zamienia cię
Powoli w głupca

Chciałbyś uchronić coś
Przed następnym zachodem
Unieść ze sobą
Przed snem
Jak blask wody
Ale koryto jest ciągle puste
A umysł strzyże uszami
Jak zwykle rzeczy realne
Przerosły twoje oczekiwania
I nie masz najmniejszego rozeznania
Co zrobić z czasem
Który wykrada twoje własne sprawy
I rozwiązuje je supełkami
Jesteś osłem
!


                   **


Ponad szczytami
Zmarszczonych zielenią krzewów
Niebo zawiesiło welon
Aby ochronić cię przed żarem słońca
Poniżej twoich stóp
Ziemia oddała się tobie
I zaprasza ciepłym oddechem
Na spoczynek
Zagubiony w ciszy
Oddajesz swoje wątłe ciało
W ręce czasu
A ten przebrany himerą myśli
Razem z rozgrzanym popołudniem
Prowadzi je
Na skraj srebrzystej rzeki
Zerkasz ciekawie i…
Chciałbyś więcej wiedzieć
O tym drugim brzegu
Lecz nie ma kogo zapytać

Nieśmiało czekasz na własną odpowiedź
Jakże mocno przytulony
Do życia
Kto wie czy… nie
Ostatniej zapłaty
Za przewóz


                    **


Pragnienie ust rozpala w żyłach
Kaganek wieczoru
Bez możliwości
Znalezienia ukojenia
Wspomnienie mijającego dnia
Drży na wargach
Niespełnieniem każdej chwili
Jak szybko rzeczywistość
Rozpływa się jak grudka lodu
Na ciepłej skórze
I wsiąka w nią bez śladu

Po latach
Wyprani z uczuć i namiętności
Nasiąknięci rzeczami
O których nie mamy pojęcia
Rozpadamy się powoli
W bezimienny kształt
Czegoś co kiedyś
Było nami…
Czasami mocniejszy powiew
Rozchyla wargi
Beznamiętnie czekające na…
Pocałunek?
A w mrocznym zaułku
Wyprana z uczuć dusza
Usiłuje przygotować ostatnią wieczerzę
Czy taki jest sens
Każdego z nas
Po minionym dniu
?


                    **


Na piersi róża złożona
Rozsiewa zapach wonnego wieczoru
A wokół złotego ciała
Senne promienie
Pieszczą pasma włosów
Do snu
Zmierzch nieoczekiwanie
Przysiadł na ustach
I całuje je delikatnie
Na dobranoc

Nie … jeszcze nie czas
Jeszcze ofiarujmy sobie kilka chwil
Wsłuchajmy się w serca rytm
Zabłąkany pod powiekami
Znużonych oczu
Słodycz marzeń
O smaku przetrwania
Rozścieli myśli
Na delikatnych płatkach kwiatów
Byśmy mogli razem
Przetrwać nadchodzący zmrok


                    **


Ucałuję twoje piersi
Tak lekkie jak puch
Wiosennych kwiatów
Tak delikatne jak zapach
Wonnego wieczoru
A palce sunące po skórze
Zaplączę w aksamitny sen
W którym prócz koloru ciała
Nie będzie miejsca
Na barwy innych uczuć
Napełniony kuszącym zapachem
Zatracena się w tobie
I będę gotowy
Na jeszcze jedno
Spotkanie nocy


                    **


Wilgotne wargi
Rozchylone
Jak kwiat
Oczekiwały
Na ten dziwny moment
Kiedy zamiast słów uczucia
Rozpoczną dialog
I nagle ciała nasze
Zupełnie nieświadomie
Nabrały odcień romansu

Pocałuj tak delikatnie
Jak wiatr usypiający wieczorne kolory
Jak zabłąkana kropla deszczu
Co przysiadła w kąciku ust

Pocałuj bez słów
I niepotrzebnych gestów
Zostaw smak nadziei
Na skórze
Wyschnietej przez lata czekania
I obojętnej już na jakikolwiek
Dotyk


                    ** 


Dotknij mnie ciepłem
Między wieczorem
A ostatnim blaskiem dnia
Dotknij moje myśli
I wszystkie obawy wytartych godzin
Rozświetl na moment
Tysiącem barw
Nadzieję nocy
Nasze następne schronienie
Weź serce w rękę
I rozłam jak kawałek
Świeżego chleba
O niezapomnianym zapachu
Skosztuj je

Spójrz
Tak bardzo pragnęliśmy
Poznać samych siebie
I  uciec przed zapomnieniem
Że zapomnieliśmy o…
Własnych uczuciach
Nieposprzątane ze stołu
Niepotrzebne nikomu cicho
Dogasają w bladym blasku świecy



                    **


Każdego wieczora
Gdy uda mi się złapać ciebie
W sennym ogrodzie marzeń
Składam cichy pocałunek
Na jeszcze jedną dobrą noc
Każdego wieczora
Nachylam się nad tobą
By wykraść ciepłą myśl
I zebrać wilgotny
Ślad duszy siedzący
Na spragnionych wargach

Szukam zrozumienia po bezdrożach
Jak szcześcia
Dla mnie… dla ciebie…
A zmęczony wędrówką
Zasypiam na chwilę
I śnię
O deszczu uczuć
Co iskrami
Migoce na niebie
A potem powoli gaśnie
W gęstym mroku odchodzącego dnia
Bez możliwości
Rozpalenia ognia


                    **


Kiedy kochasz
Nie myślisz o sobie
Rozkwitasz jak ogród
W krórym zasadziłeś
Delikatny odcień wiosny
O nieznanym smaku przebaczenia
Zapominasz o czasie

Jeszcze jeden dzień odchodzi
Zostawiając nas
Na niezaoranym polu spraw
Które nie znalazły miłości
Palce nieśmiało dotykają w mroku
Spękanej kory ostatnich chwil
Każda minuta odrywa małe kawałeczki
I rzuca na pożarcie nocnym zmorom
Niepewnoiść otula nas chłodnym szalem
Cicho szepcze do ucha
Ostatnią modlitwę …
Kiedy kochasz 
Nie myślisz o sobie



                    **


Słodki rytm myśli
Tańczy z nami
Potykając się
O pierwsze sny
Zmysłowe uczucia
Układają ciało
Do odpoczynku
Czerwone wino
Odurza ciepłem
Które chcemy zachować
Na … potem
Schowamy je przezornie
Do nałego pudełeczka
Na resztę życia

Od czasu do czasu
Będziemy spoglądać na nie ciekawie
A czasem ukradkiem
Delikatnie złożymy na nim pocałunek
Mówiąc
Że jest coś więcej
W zasięgu ręki niż…
Szara rzeczywistość
Wypalająca się w płomieniu
Ostatniej świecy
Oczy nieśmiało poruszają się
Po okruchach ostatnich dni
Rozsypanych na stole
I jak zwykle nie mają odwagi
Powiedzieć
Kocham



                    **


Zanim zgaśnie ostatni blask słońca
Zbierz garść promieni
I w ciszy zachodu
Zmęczonego dnia
Otul się ich ciepłem
Na  nocy czas

Nim ciało zaśnie
A dusza poprowadzi je
Przez labirynty prawdziwych snów
Spójrz na dno myśli
Kończącej wieczorną toaletę
Może znajdziesz coś ciekawego...
Senne oczy błądzą po utraconym błękicie
Utkanym cekinami gwiazd
I nie jesteś już pewien
Czy można tak trwać
Bez końca
Między niebem a ziemią
Z ciałem rozpływającym się
Bezszelestnie w nicość nocy
Na moment …
Na wieczność …
Nieee ...
Tylko na chwilę
?…


                    **


Szeptem przeżywasz stronę po stronie
Pokrytą zakurzonymi uczuciami
I pajęczynami
Niespełnionych spraw
Pilnują one każdej litery
Minionego dnia
Jeszcze jeden rozdział
Przed snem
Nienajlepszej powieści
W której zabrakło miejsca
Dla ciebie

Ostatnia myśl
Jak przypadkowy promień
Zaczepiony we włosach
Rozświetla na chwilę
Następny wątek
I spodziewasz się pogodnego zakończenia
Ale na próżno błądzisz
Po problemach
Zapakowanych w biel stron
Zmrok pochłania ją łapczywie
Zanim dobrniesz do czegokolwiek
Ciemność zagarnia i ciebie
Szukasz po omacku wymiaru człowieka
Którego mądry opis
Potwierdza jedynie
Stary slogan

TABULA RASA!

I na dobrą sprawę nie wiesz
Czy to opowiadanie jest o tobie
czy... o kimś innym
I czy miało kiedykolwiek
Sens


                    **


Gęsta czerń
Wieczornej ciszy
Wypija wino ze szkła
Cieńszego niż bańka mydlana
I powoli kołysze nas do snu
Jedni po drugich słodko zasypiamy
Pomiędzy stygnącymi szczelinami drzew
Na których noc rozkłada swoje czary
Czasem znikamy w niedomkniętych
Pąkach kwiatów
By przetrwać z nimi jeszcze jeden sen

Smak minionego dnia
Rozlał po okolicy
Mleczny opar wspomnień
Zupełnie bez znaczenia
Dla skończonej gry
W której czasem
Jak na ironię
Nieliczni z nas
Zapomnieli
O obowiązujących
Przepisach

Ale na dobrą sprawę
Czy teraz ma to jakiekolwiek
Znaczenie


                    **


Na stromym brzegu
serce woła
O pomoc
Raz po raz obmywane
Falą zmroku przystrojoną
Pióropuszem dziwacznych zmor
Krzyk pędzi w ciemności
I dociera na skraj świata
Boże nie sądziliśmy że jest taki malutki
Mniejszy
Niż nasze oczekiwania
Jak to jest możliwe?

Zmęczone słońce dawno
Zapadło za swój horyzont
I niespokojna dusza
Cicho drzemie
Razem z nami

Noc przysiadła na skraju nas
I z niedokończonych słów gestów
Różnych porzuconych spraw
Szyje dla ciebie na jutro opończę
Tylko serce
Ciągle stroskane
Nie może zaznać spokoju
I stale bije
W pustce bez początku i końca
Która razem z czasem
Wsysa cię
Na nastepną cichą noc


                   **


Ciało spowite
Aksamitem wieczoru
Odleciało pod niebo
Ustępując miejsca
Orszakom nocy
A tam ptaki ciągle śpiewem
Chcą dokończyć obraz minionego dnia
Zapomnij na moment
Że nie masz skrzydeł
To nie jest teraz takie ważne
Zostaw siebie
Na dywanie utkanym
Ze snów i gwiazd
Weź w rękę
Latarnię nocnej ciszy
I przyświecaj zbłąkanym wędrowcom
By mogli chociaż jeden raz
W jej blasku
Odnaleźć ciebie
Jak dobrą gwiazdę


                    **


Drobny deszcz
Zmoczył ci głowę
Nie po raz pierwszy i ostatni
Chłodne krople
Spadły na dno duszy
I w kałuży
Rozlały szary obraz wspomnień
Zastygłych bez ruchu
Jak pod zimną taflą lodu

Gdzieś poza krawędzią tej chwili
Rzeczywistość
Nierealny obraz świata
Ciągle czekała
Na swoje prawdziwe odbicie

Sen cicho zamknął drzwi
I chowając klucz
Do misternego pudełeczka czasu
Zgasił dopalającą się świecę i….
Powoli zaczął przygotowywać
Pościel marzeń
Jeszcze jeden raz
Ofiarując nam
Dobrodziejstwo nocy


                    ***
                      *




No comments:

Post a Comment